Drodzy moskwiczanie i goście stolicy! Moskiewskie metro to system transportu, którego użytkowanie wiąże się z podwyższonym ryzykiem.

(Informacja w wagonie metra)

środa, 20 lutego 2013

Czasem mówi jak człowiek,
rękę poda, uśmiechnie się uprzejmie,
a czasem błyśnie szaleństwem spod powiek
i wtedy ma w oczach Syberię.


Wzdychasz duszo, mój szeroki stepie,
już ostatnim tchem.

Ива́н Виноградов 

Ivan Ivanovich Vinogradov
24 grudnia 1988  /  Sławutycz - Pierwouralsk
Linia Czerwona  /  Łubianka
Partia Komunistyczna
13 lat apokalipsy  /  3 lata szaleństwa  /  4 lata spokoju
z zawodu pasożyt, przydatny przy szlachtowaniu tego, co kryje się w tunelach
wyłazi na powierzchnię, bynajmniej nie jako stalker
paszport z Łubianki, falsyfikat z Hanzy i Biblioteki im. Lenina
kobieta i czteroletnia córka, wbrew pozorom

Syn dziwki, bardzo uroczy początek kariery na tym pięknym świecie. Ivan w piękno świata nie wierzył nigdy. Albo inaczej. Najpierw nie był zainteresowany jego poszukiwaniem, później został turpistą-amatorem w ramach rozwijania swoich pasji. Urodził się na Ukrainie, wychował pośród sielskiego uralskiego krajobrazu, gdzie mógł spokojnie pielęgnować swoje samotnicze zapędy. Ludzie od zawsze budzili w nim niepokój, na który reagował najpierw ucieczką, a kiedy stał się wyjątkowo silnym młodzieńcem - agresją. Szybko zapracował na miano tego, do którego nie należy się zbliżać i przechodzić na drugą stronę drogi, sunąc spojrzeniem po ziemi, kiedy miało się nieszczęście przypadkiem go spotkać. To całkiem nie tak. Ivan nie był psychopatą, przynajmniej w pierwszych dwóch dekadach swojego życia. Naprawdę. Wtedy można go było nazwać, przy zachowaniu jego punktu widzenia i wszelkich zasad bezpieczeństwa, ofiarą cudownej wiejskiej społeczności, która musi znaleźć jednego frajera do straszenia nim dzieci. Nadawał się idealnie ze swoimi furiackimi zachowaniami. Wtedy jeszcze usiłował nieśmiało sygnalizować, że może być przypadkiem nieszczęśliwy z tym całym byciem sobą. Ale spróbuj to przekazać matce-dziwce, kiedy dodatkowo kontakty międzyludzkie nie są twoim hobby. No, idź i spróbuj, teraz, startuj. Ivan będzie patrzył, jak biegniesz. Ciężko się dziwić, ze przeszła mu ochota na zwierzenia. Bo przeszła. Ostatecznie, na zawsze, definitywnie, z pierdolnięciem i pełną grozy melodią w tle. Nikogo nie zabił, nikomu nie zrobił mniej doniosłej krzywdy, nawet nie krzyczał - pierdolniecie było raczej implozją, krótkim emocjonalnym niewidzialnym fajerwerkiem, który zostawił ludzką skorupkę w nienaruszonym stanie, ale jego dusza skurczyła się, zapadła i powyginała jak wsadzona do zimnej wody rozgrzana puszka. Nie, nie miał zapędów na małego fizyka i nie ułożył tak kwiecistej metafory na temat własnego stanu psychicznego, kiedy tenże miał miejsce. W ogóle nie miał żadnych zapędów. 

Komunistą się urodził, jego myślenie było od zawsze tak czerwone, jak czerwona byłą jego krew, a nad starymi wydaniami dzieł Lenina spędził pół młodości. To się więc nie liczy za zapęd. Jako dwudziestolatek bez aspiracji wyjechał do Perm, gdzie na stacji kolejowej witał i jednocześnie żegnał pociągi jako dróżnik. Jego życie to pasmo połączonych powitań i pożegnań - z bezpiecznej odległości i mało entuzjastycznie machał darom od losu, które niezadowolone tym brakiem zainteresowanie znikały zaraz po tym, jak się pojawiły. Młody Vinogradov nie potrafił korzystać z danej mu szansy i uparcie tkwił w dobrze znanym gównie. Dobrze znane gówno było bezpieczne, ale to nie zmniejszało jego gównianości ani o jeden promil. Pięć lat podróżował wzdłuż północnego szlaku Kolei Transsyberyjskiej - wsiadał do pociągu z życiem w walizce, zmuszony lub znudzony, wysiadał na kolejnej stacji, gdzie łapał się jakiejkolwiek pracy. Ukochał tę pieprzoną Kolej jak nic na świecie, a kiedy po kilku latach wojny niewiele z niej zostało, chciał jedynie płakać i leżeć na przerdzewiałych torach w oczekiwaniu na pociąg, który nigdy nie nadjedzie. W momencie nadania histerycznych komunikatów o wybuchu wojny Ivan uprawiał anarchię w nastawni stacji Władywostok, gdzie od dokładnie dwóch tygodni spędzał większość czasu. On i jego tanie papierosy, głównie na kanapie w kącie pomieszczenia. Wynajmowanie nor już dawno sobie darował. I nie miał zamiaru być grzecznym chłopcem, chociaż nie było już gdzie uciekać. Pewnie stałby się wilkiem morskim, zaciągając się do załogi byle jakiego statku płynącego przez Pacyfik, ale apokalipsa pokrzyżowała mu plany. Hm, jednak nie. Nie miał planów. Planowanie od zawsze go przerażało, zdechłby jak pies, gdyby jeszcze zaczął się zastanawiać nad swoją przyszłością i - co gorsza - realizować swoje zamierzenia. Porażka by go zabiła. Nie odczuwał jej z kolei w sytuacji, kiedy cały czas był życiowym śmieciem i przyzwyczaił się do koczowniczego trybu życia. 

Po wybuchu wojny zdecydował się na spektakularne samobójstwo. Ruszył z Władywostoku znów ku europejskiej części Rosji. Podróż powrotna. Piechotą, przez Syberię, spisując wytrwale w dzienniku przebieg wędrówki. Sądził, że promieniowanie zabije go przy dobrych wiatrach (okrutne, nieprawdaż?) w ciągu maksymalnie kilku dni i niezmiernie cieszyła go ta perspektywa. Urodził się samobójcą, i życiowym tchórzem. Mógł więc życzyć sobie cudowniejszego momentu? Pchał się tam, gdzie było niebezpiecznie, a jedynym możliwym środkiem transportu były w tamtym momencie własne nogi. Dlatego wytrwale szedł. I szedł i szedł, i szedł, i szedł. I nic. Oprócz zmęczenia nic mu nie doskwierało, ani dobrze znane z opowieści efekty choroby popromiennej, ani nawet cholerny ból głowy, który uwielbiał męczyć go czasem i całymi tygodniami. Wtedy, dziesiątki kilometrów na zachód od Władywostoku, modlił się o śmierć nie dlatego, że było z nim tak koszmarnie źle. Przeciwnie. Było mu podejrzanie dobrze jak na okoliczności przyrody. Nie ulega wątpliwości, że był jednym z dzieci Czarnobyla, urodził się zaledwie dwa lata po katastrofie w elektrowni jądrowej, w mieście przeznaczonym dla jej ofiar. W mieście gdzie jedynym tematem przez długie lata pozostawały okrutne konsekwencje awarii reaktora. Nie miał jednak okazji nasłuchać się o nich zbyt wiele, bo kiedy jego matka urodziła, jak się zdawało, zdrowe dziecko, rodzina w te pędy ruszyła wgłąb Związku Radzieckiego, zatrzymując się w szaleńczym pędzie byle-dalej-stąd dopiero na Uralu. Lekarskie niedobitki z Metra po dziś dzień głowią się nad tym, jakim cudem zyskał odporność na stosunkowo spore dawki promieniowania jądrowego i póki co najsensowniejszą wersją wydaje się być mutacja genetyczna, która miała miejsce z nieznanych nikomu powodów. Wyjątkowo przydatna w dzisiejszym świecie mutacja genetyczna. Nikt jednak nie dowiódł jej istnienia, więc Ivan funkcjonuje jako lokalny ewenement. Taka przyjemna posadka. 

Po kilku latach wędrówki, starszy o lat dwadzieścia, odnalazł uralskie schrony, o których dziecięca legenda w przetrwalnikowej formie tkwiła gdzieś w nim i wykiełkowała w momencie, kiedy najbardziej jej potrzebował. A szeptało się w Pierwouralsku o stalinowskich schronach. Szeptało się też o wielkich skarbach rozgrabionych podczas rewolucji wsi, które leżą gdzieś w górach i czekają na odkrycie. Szeptało się o duchach i zjawach, których ujrzenie wywoływało szaleństwo. O ile całą resztę można było włożyć między bajki, schrony faktycznie istniały. Cholera wie czy były stalinowskie, czy jakiekolwiek inne. Ale były. I stały się jego schronieniem na kolejne lata. Był panem swojego własnego cudownego zakątka na Ziemi, który mógłby pomieścić tysiące, a żył w nim on sam, jeden jedyny. Albo raczej on i tysiące czających się w mroku cholerstw, których regularna dekapitacja pozwoliła mu w końcu wyćwiczyć się w walce. Opanował do perfekcji rozpoznawanie wszelkich dziwnych istot po każdym możliwym przejawie ich obecności. Można nawet powiedzieć, że zaprzyjaźnił się ze swoimi wiernymi popromiennymi potworami, które z uporem maniaka chciały odgryźć mu głowę. I nie tylko - którąkolwiek z kończyn również nie zamierzały pogardzić. Udało im się jedynie przeorać jego ciało bliznami we wszystkich możliwych kierunkach i kilka razy niemalże doprowadzić go do śmierci. Niemalże to słowo klucz. Po słodkich dwóch latach w schronach odnalazł tunel. Ten legendarny tunel, który prowadzić miał aż do Moskwy, do najbardziej wysuniętych na wschód stacji metra. Ten, którym nikt po jego budowniczych oficjalnie nie przeszedł. Ale czy tunele ze stolicy gigantycznego państwa do samego środka niczego projektuje się dla oficjalnych przemarszów? Chyba nie. Cholera wie, ilu wcześniej uciekało nim przed cholera wie czym. To nieważne. Ważne, że za stertą wszelkiego śmiecia, kamieni i wieloletniego syfu znalazł wejście doń. 

Nie porwał się na szaleńczy, niemal tysiąckilometrowy marsz bez przygotowania, był przegranym człowiekiem pośród wielkiego niczego - nie idiotą. Z Moskwy mógł nie zostać kamień na kamieniu, cisza w eterze trwała latami, gówno wiedział, spędził dziesięć lat sam ze sobą, ciągnęły za nim głosy umarłych, okradał trupy i opuszczone domy, był pasożytem na miarę postapokalipsy, syberyjskim wilkiem z obłędem w obsesyjnie żywych oczach. Kiedy przygotowany na maksymalnie dwumiesięczną wycieczkę wyruszał wgłąb tunelu, swój wytrwale prowadzony dziennik zostawił przy symbolicznym wejściu. Zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej zginie po drodze, umrze z głodu lub wcześniej z pragnienia, bo z zarządzaniem zapasami coś pójdzie nie tak, spotka stałych lokatorów tego przytyku, w którym nie było już tak łatwo się schować jak w sieci schronów, z dala od wciąż napromieniowanego powietrza coś w końcu spełni jego największe marzenie. Nie zamierzał jednak poddać się bez walki, podobnie jak nie dawał się zabić przez poprzednie lata, chociaż to byłoby najprostsze rozwiązanie. Chciał zostać pokonany, nie rozerwany na strzępy jako uosobienie pokory. Pokora to gówno, nigdy z nią nie sypiał, chociaż nęciła, kołysała biodrami i rzucała tęskne spojrzenia. Do połowy drogi wszystko szło podejrzanie dobrze. Dobrze to takie strasznie kiepskie słowo na określenie jego sytuacji i stanu ówczesnego świata. Subiektywnie dobrze przestało być, kiedy pierwsza napotkana bestia postanowiła z pochodni Ivana uczynić własną broń w starciu przeciwko niemu. Spotkanie z bardzo niesympatycznym upiorem przypłacił utratą resztek urody, zyskał za to bliznę zajmującą niemalże całą prawą połowę twarzy, bark, fragment ramienia i pleców. Uściślając - blizna to się zameldowała dużo później, zaraz po feralnym zdarzeniu miał tam apetyczne, eksplodujące bólem oparzenia tysiąc osiemnastego stopnia i właśnie wtedy zyskał przekonanie graniczące z pewnością, że umrze nie od odniesionych ran, a od reakcji zakończeń nerwowych na ich pojawienie się. Wtedy właśnie pojawiła się w nim wola walki, która w ciągu sekundy stała się obsesją. Nie, nie, nie taką zwykłą obsesją. Ivan przy pomocy własnych możliwości psychicznych wywołał u siebie objawy szoku pourazowego, bo uwziął się jak nigdy wcześniej i nigdy później, że wyjdzie z tego przyjemnego bagienka żywy. Choćby miał umrzeć zaraz po dotarciu do Moskwy, a potencjalne blokady w tunelu rozdrapywać paznokciami i w konsekwencji obnażonymi kośćmi palców. Filippides swoich czasów, bohater w wojnie o kupę kamieni i wiszące na kablu czerwone M, bohater o którego nikt nie prosił, którego nikt sobie nie życzył i którego czyny nikogo nie obchodziły. A raczej nie obchodziłyby, gdyby mógł się nimi bez zastanowienia dzielić i wysławiać swoje przewspaniałe dokonania samobójcze. 

Kiedy Ivan zaczynał powoli odczuwać fakt, że definitywnie skończyły mu się pieczołowicie przygotowane i rozplanowane zapasy, w prześwicie tunelu, który powstał prawdopodobnie po wybuchu bomby, dojrzał fragment charakterystycznej tablicy. Tablicy z nazwą stacji metra, stacji Novogireyevo, końcowej dla ósemki. Może i linia Kalininskaya dojeżdżała na jakieś absolutne moskiewskie zadupie, gdzie bywanie przed wojną było oznaką przynależności do nizin społecznych, ale Ivan nigdy nie miał niczego bardziej w dupie. Resztki odmalowanych niegdyś na złoto łuków sklepienia stacji były mu najmniej do szczęścia potrzebne, i tak całowałby ziemię na paskudnej niegdyś stacji Novogireyevo, a jej brzydotę i najstarsze z puszczanych Kalininskayą składów (a raczej wspomnienie o nich) uważał za najpiękniejsze, co kiedykolwiek stworzył człowiek. Bo to właśnie tam skończył się jego koszmar wieloletniego tułania po wielkim, śnieżnym i przeżartym trupim jadem niczym. I co teraz? Wielka radość, że w końcu się udało? Ale co się niby udało? Dotarł do Moskwy, znalazł się na tym pieprzonym Novogireyevie i dopiero wtedy uświadomił sobie to, co powinien był wiedzieć już trzynaście lat wcześniej, kiedy zachciało mu się wycieczki z Władywostoku do Moskwy. Mógł sobie posiedzieć w ruinach złotej stolicy i pokontemplować jej dawne piękno, mógł powspominać przygody z ostatniej dekady, mógł zrobić tyle cudownych rzeczy w tym cholernym mieście. Owszem, mógł, ale zajmował się głównie opętańczym szlochem świadomości, że to nie jest cudowna oaza, którą sobie zaprojektował w głowie. Miał czas na projektowanie, design najwyższej próby ze wszystkimi możliwymi szczegółami. I odpowiedź rzeczywistości w postaci sterty kamieni, pustej sterty kamieni. Tuneli miał dość. Cokolwiek by na niego nie czekało na powierzchni, nie miał zamiaru robić choćby jednego kroku wgłąb plątaniny, która jasno i klarownie wyglądać mogła tylko na mapie dla zagranicznych turystów. Tej z napisem 'Witaj w Moskwie!' czy innym czołobitnym hasełkiem speców od miejskiego marketingu. Urocze spacerki po mieście również należały już do przeszłości. Mógł sobie przypomnieć, jak mu się kiedyś naiwnie marzyły. Z ukochaną i gromadą rozłażących się we wszystkie strony dzieciaków, które lezą każde w innym kierunku i trzeba ich pilnować bez przerwy. Takie tam głupoty z czasów, kiedy bywał jeszcze sentymentalny i miewał jakiekolwiek marzenia. 

Skoro natura ciągnie wilka do lasu, Ivan nie mógł znaleźć się gdzie indziej niż przy Łubiance. Ledwo żywy z pragnienia liczył na to, że ostatnie chwile spędzi wśród urojonych krzyków kagiebowskich przesłuchań. Nic z tych rzeczy, jego urojenie przypominało raczej stłumiony gwar. Mógł być półprzytomny, ale chłodna lufa karabinu na karku działa wyjątkowo pobudzająco na wszystkie elementy układu nerwowego. Na krótko, bo zaraz potem dokładnie w to samo miejsce oberwał, tym razem dla odmiany, kolbą, a rzeczywistość raczyła zapaść się w jeszcze większą ciemność niż ta, która spowijała martwe miasto. Trafił do swoich, do czerwonych braci, wielkich entuzjastów myśli Lenina i dobroci Stalina. Szkoda tylko że początkowo jako więzień i obiekt niezdrowego zainteresowania. Trudno się dziwić, skoro spokojnie spacerował po mieście bez maski przeciwgazowej, co powinno było go zabić, a jak na zwłoki, to był podejrzanie żwawy. Szybko jednak towarzysze podłapali zmyśloną historię w dobrze sobie znanym tonie, której złożenie w logiczną całość wrodzony komunizm tylko ułatwił. Ułatwił również przebicie się do struktur Partii, na coś w końcu czytanie dygnitarzy musiało się przydać, skoro w życiu nic nie dzieje się bez powodu, jak mawiają zidiociali romantycy.

Problem pojawił się w momencie, kiedy Ivan wyszedł spod wrażenia wydarzeń ostatnich lat i zaczął wszystko metodycznie rozważać. Wtedy właśnie wrócił do swojego wioskowego przeznaczenia, tym razem jednak w wersji podziemnej. Został tym, którego należy omijać z daleka, bo kontrolowanie emocji mu ani trochę nie wychodzi, więc ciężko stwierdzić, czy ma akurat ochotę na braterski uścisk czy poderżnięcie komuś gardła dla przyjemności. Drugi problem był taki, że tym razem stał się naprawdę niebezpieczny, a jego sadystyczne skłonności nie były wioskowym gadaniem. O, nie, moimi mili, tak dobrze już nie ma. Poddawany ostracyzmowi gówniarz dorósł i został pełnoetatowym psychopatą, i Bóg jeden raczył wiedzieć, co mu tak naprawdę siedziało w głowie, bo skłonności do zwierzeń u niego nie stwierdzono. Wydarzenia pewnej (podobno łamane na oficjalnie) wiosennej nocy zmieniły jednak wiele w jego życiu, chociaż pierwotnie miały być jednymi z wielu podobnych. Ivan nie pytał, czy którakolwiek z mieszkanek stacji Łubianka ma ochotę z nim obcować. Po prostu robił, co do niego należało, a - spójrzmy prawdzie w oczy - gwałcona kobieta była dla niego przedmiotem. Jedna z tych jeszcze nieznających jego żądz okazała się jednak wyjątkowo odważna, bo postanowiła uczynić z niego swojego przyjaciela. Osobliwy pomysł. Nadezhda pełnego sukcesu odnieść oczywiście nie mogła, a że Ivana zasadniczo nie należało w tamtym okresie drażnić, podzieliła los kilku innych kobiet. Tym razem jednak historia nie skończyła się na odebraniu należnej przyjemności, a jej kolejny akt rozegrał się, kiedy na świat przyszło ich dziecko. Ivan prawdopodobnie nie wiedziałby w ogóle, że dorobił się córki i nie odbyłoby się preludium do procesu uspokajania się, gdyby Nadezhda nie zdecydowała się mu o tym powiedzieć. I przy okazji pokazać mu małej Yekateriny, która z właściwym noworodkowi urokiem stopiła syberyjskie lody. Tak, to jest ten pretensjonalny moment, w którym największy twardziej na globie zaczyna płakać i przechodzi przemianę wewnętrzną. Na każdego kiedyś przyjdzie czas. 

Nie poradził sobie z całym swoim dotychczasowym życiem w ciągu pięciu minut, nie rzucił się Nadezhdzie na szyję i nie przysiągł wierności aż po grób. Ją pokochał dużo później niż córkę i przyszło mu to o wiele trudniej. W kochaniu nigdy nie był dobry, zakochiwanie się z kolei należało do tych szlachetnych czynności, z którymi nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Ciężko więc oczekiwać, że zdobył lub kiedykolwiek zdobędzie tytuł Męża Roku. Jednak w rankingu Ojca Roku mógłby być pewny pozycji w pierwszej dziesiątce. No, ostatecznie na początku drugiej. To nie muzyka łagodzi obyczaje, ale urodzona dokładnie czterdzieści jeden lat po swoim ojcu Katiusha i jej mama - najodważniejsza kobieta świata, której zdecydowanie należy się przynajmniej krzyż zasługi. Jako że wojenne wydarzenia nie mogły przejść bez echa, Yekaterina urodziła się niewidoma, co w porównaniu z innymi występującymi anomaliami traktować należy raczej jako drobiazg.

To wcale nie tak, że nie ma miłości, nie ma litości, nie ma nadziei, wiary nie ma i tego przyjemnego ciepła, które poczuć można tylko w momencie, kiedy po latach beznadziei w końcu znajduje się swoje miejsce. Nawet jeśli tym miejscem jest powstałe po apokalipsie podziemne miasto w tunelach metra, a gdzieś tam głęboko cały czas pokutuje myśl o tym, jak piękna była drzewiej Moskwa.

W bezokiennych korytarzach śniedź na nieruchomych klamkach,
w ciszy co jak krzyk przeraża śpi Matka Łubianka.
Utraciła wszystkie dzieci - więźniów, katów, dygnitarzy,
tylko gdzieś w kotłowni świeci ogień w prostej twarzy.


My jesteśmy tych starć kronikarze,
obdzieracze sumienni zwłok.

[Mam nadzieję, że ten bełkot powyżej nie jest bezdennie głupi, starałam się w każdym bądź razie uczynić go chociaż trochę sensownym, bo nie lubię się oddalać za daleko od realizmu, a coś musiałam wymyślić, żeby swój mało lotny pomysł zrealizować. Umiejętność pisania zwięźle, oto co bym chciała kiedyś sobie kupić. Sean Bean dumnie prezentuje się na gifach. Kocham i rozdaję wielkanocne jajka z czekolady!]

6 komentarzy:

  1. [to ja poproszę jedno czekoladowe jajko, o. a karta, co tu dużo mówić, wspaniała. no to do Zojki zapraszam, mogą się w sumie znać z przeszłości, bo ta zagościła kiedyś u komuchów]

    OdpowiedzUsuń
  2. [ jak patrzę na takie karty, to mam ochotę odejść z rpg... ze wstydu. Zapraszam do wątku, ale brak pomysłów.]

    OdpowiedzUsuń
  3. [ I tak wszyscy wiedzą, że Iwan jest moją ulubioną postacią na blogu.]

    OdpowiedzUsuń
  4. [ Witaj w metrze! Kurde, nikt już nie wita, tylko od razu gada ogóły, phew! W każdym razie - podziwiam za kartę. Naprawdę, podziwiam. Za długość, za pomysł, za postać. Właśnie, postać - bardzo mi się podoba i ma dużego plusa za wiek. Wiem, że jest era słitaśnych nastolatków i cieszę się, że ktoś jeszcze tworzy takie postacie ;_; *odezwała się właścicielka 21-letniego szczeniaka*


    I ja też chcę jajko z czekolady! ]

    OdpowiedzUsuń
  5. [Brzydko tak Slavie życzyć śmierci już na samym wstępie, bardzo brzydko. Zaczynasz za karę.
    A wątek może być ciekawy, bo mojemu misiaczkowi to rzeczywiście tylko zdechnąć zostało. Ale to zależy od okoliczności jeszcze. Moja propozycja brzmi następująco: Slava przypadkiem zaplącze się o linię czerwoną i przypadkiem przeleci dzieciaka jakiegoś wpływowego czerwonego pana, a ten - równie przypadkiem - się o tym dowie, zbierze swoich czerwonych kolegów i postanowi pedała zakatować w jakimś ciemniejszym tunelu. Ivana możesz wplątać jakkolwiek chcesz i ulokować go po którejś stronie barykady. Będzie zabawnie. Na to liczę.
    Resztki myśli z mózgu wiaterek przewiejeeee, amen.]

    OdpowiedzUsuń
  6. [ Zaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaacznij. Proszę.]

    OdpowiedzUsuń